sobota, 26 stycznia 2013

Woda...

Jakiś czas temu, ktoś próbując zbliżyć się do innej osoby, zbudować z nią bliskość, mówił jej o byciu w wodzie, płynięciu, umiejętności pływania...
Skojarzyło mi się to z pewnym utworem, którego nie słuchałam latami, a który właśnie w chwili obserwowania powyższej sytuacji, do mnie powrócił. Pamiętam, że wtedy, w momencie dla mnie cokolwiek trudnym, doświadczanie tego utworu i jego tekstu było dla mnie jak nawoływanie do ponownych chrzcin, odnowienia siebie. Woda kojarzy mi się czasem z czymś bezpiecznym, otulającym bezwzględnie, odciążającym, odkażającym i odprężającym. Daje nieważkość... Jest metaforą absolutnego dotyku, przed którym nie możesz się obronić, bo wkracza wszędzie, bez uprzedzenia, bez pytania... I paradoksalnie, choć dotyk ten obojętny, to jednak w tej obojętności, a właściwie byciu-po-prostu, jest coś, co mnie zawsze uspokajało.
Oczywiście, to żywioł... a żywioły potrafią być bezwzględne, ale można w tym niezależnym, bezkompromisowym, obojętnym elemencie szukać ukojenia, bo daje życie - dosłownie i metaforycznie. Bo obmywa... 




I jeszcze jeden obraz, który do mnie powrócił... Z filmu, który bardzo lubię :-)


Mówi do mnie... Gra do mnie...