niedziela, 29 listopada 2015

Wątek i osnowa...

Wątek mojego życia co jakiś czas zawraca na osnowie, którą jest pytanie o miłość... o moją zdolność do kochania.
W efekcie tych zaplątań wokół osnowy, uwiłam te dwie definicje miłości:
1. Miłość to bezbronność wobec bezbronności;
2. Miłość to tajemnica.

O ile pierwsze dość ładnie określa miłość (choć czuję, że tylko w jednym z jej aspektów), o tyle drugie jest ŻADNĄ definicją. Tak. Chyba rozczarowałam czytelnika tym stwierdzeniem, a jednak...

Przychodzą takie rozmowy w życiu, które zmuszają mnie do zastanowienia się nad tym, czym może być miłość... Jestem i zawsze będę moim rozmówcom wdzięczna za te wymiany zdań, za pytania bez odpowiedzi, i za zdania wypowiadane na ten temat tonem dogmatu. 
Spotykałam ludzi, którzy w stu procentach wiedzieli, czym miłość jest; czym z pewnością nie jest; co wyklucza? - zwykle rozumowe pojmowanie relacji; co obejmuje? - uniesienia, poczucie zrozumienia bez słów... 
Spotykałam także ludzi podobnych mi, którzy zgadzali się ze mną, i z którymi ja się zgadzałam, że o miłości można powiedzieć, gdy przetrwa się z kimś lata, gdy czasem dochodzi do konfliktów i nie ma mowy o rozumieniu siebie bez słów, ale jednak swego rodzaju bilans związku wychodzi pozytywnie, i ostatecznie docenia się swojego partnera, czuje się, że jest na tyle dobry, na ile nas samych stać.
Są też Ci, którzy gubią się, gdzieś pomiędzy tymi sferami. Tych, muszę przyznać, raczej unikam.

Z biegiem czasu i doświadczeń moje podejście stało się dość racjonalne. Ba! Osoby z obozu "romantycznego" nie są w stanie zachwiać moją postawą wobec miłości, ponieważ na ich argumentację odpowiadam dwoma wypowiedziami:
1. "Czas pokaże, kto z nas się myli.";
2. "Co daje Ci prawo oceniać, że ta - czy inna miłość - jest gorsza od Twojej?" (lub: "--- ten czy inny związek gorszy od Twojego?").
Wszyscy wszak, nawet romantycy, nie uciekną przed odrobiną relatywizmu w ich spojrzeniu na miłość. To właściwie wyczerpuje temat, prawda?

Ale dlaczego czasem mój wątek się troszkę plącze przy kolejnej osnowie? Dlaczego czasem mój analityczny "podejrzewacz" zwraca swoją lupę przeciwko mnie i pyta: czy sformułowanie "miłość to tajemnica" nie jest zwyczajną wygodą? Lekkim oszustwem nawet - ? Ucieczką od zadania sobie trudu kochania naprawdę? Schowaniem emocji? 
Wtedy czuję się jak mały jednokomórkowiec pod własnym mikroskopem. Mikrob, który nie wie, gdzie mógłby uciec przed badawczym okiem.

Wtedy małym supełkiem na wątku wracają do mnie słowa znajomej, o tym, że to racjonalizowanie jest sztuczne, i że się zamykam. Ale z drugiej strony, przychodzą mi do głowy w odpowiedzi na te zarzuty podniosłe i szumne pytania: czyż romantyzm nie zakłada miłości od pierwszego wejrzenia? Natychmiastowego i cudownego zaiskrzenia pomiędzy dwojgiem ludzi? 
Jeśli tak właśnie jest, jeśli to przyjdzie - będę otwarta całą sobą, bo jakże mogłabym nie być - ? I czyż cokolwiek mogłoby stanąć mi na przeszkodzie? Wszak miłość to niewiadoma... Nigdy nie masz gwarancji, i właśnie przyzwolenie na to otwarcie na wszystkie warianty zdarzeń może Cię uwolnić. Paradoksalnie odpuszczenie przybliża. Tak? Rzeczywiście - - ?


- "Miłość to znaczy popatrzeć na siebie, tak jak się patrzy na obce nam rzeczy..." - Miłosz;
- "Miłość to odwrotność okrucieństwa, pełna pogarda dla tego wszystkiego, co nie jest miłością. - To boli.  - Dotknij mi serca." - Żuławski i "Trzecia część nocy";
- "Tylko rób tak, żeby nie było dziecka..." - "Miłość" Bursy;
... i wiele innych tropów kołaczących się mi po głowie pod egidą miłości. Wiecznie i na zawsze będących tylko tropami... Bladymi wstęgami zawiniętymi węzłem wokół tego, czym jest miłość we mnie i dla mnie.

Miłość matki do dziecka - to dopiero wyzwanie dla mojego "szkiełka i oka" :-)
Ale tutaj odpowiedź wydaje się prosta - wszystko wyłania mi się niejako z biologii... ale może też spoza niej, bo czuję, że biologia nie wyczerpie tematu. Zwłaszcza, że dopuszczam adopcję, a wówczas o biologicznej więzi nie ma co nawet wspominać...

Wracając do miłości w relacji dwojga obcych sobie ludzi, którym przyszło się spotkać.
Czasem myślę, że kochałam żarliwie i namiętnie tylko raz, i nigdy już nie będę. Że wyczerpałam swój limit na emocje i uniesienia. Czasem myślę, że po prostu było tak traumatycznie, że teraz zwyczajnie się boję. Czasem zaś, że tak właśnie jak jest - jest dobrze i właściwie, a "romantyzm" skrzywia i upupia nasze spojrzenie na miłość.

Jeśli jestem otwarta i pogodzona z przeszłością, oraz z niewiadomą co do mojego własnego serca w relacjach damsko-męskich (a nawet damsko-damskich w kontekście przyjaźni), może uda mi się kiedyś zapaść w miłość i poczuć ją w mojej krwi, gorącej i jednocześnie równej w swym tętnie. Pulsującej ciepłem.

Obym nigdy w swoim ostatnim oddechu nie pomyślała sobie, że zostałam wypluta z ludu żywych, bo byłam "letnia" w snuciu swojego wątku na osnowie miłości.



massive attack - angel