wtorek, 18 marca 2014

Próbujmy...

Weszłam do sklepu zoologicznego z mdłym zamiarem kupienia smyczy dla psa. Obecna jest już zużyta. Rwie się na strzępy. To miało być coś konstruktywnego. Takie małe działanie naprawcze w zastępstwie tego uczucia, że znów nie wyszło.
I zadzwonił telefon. Odebrałam. Rozmowa od dobrych chęci, z wolna, zaczęła ześlizgiwać się od słowa do słowa w kolejną czarną dziurę kłótni.
Po sklepie przechodziła bezczynna obsługa, której przedstawiciel najpierw ochoczo podszedł do mnie oferując swoją pomoc w wyborze akcesoriów dla pupila, ale oddalił się zniechęcony moim odmownym podziękowaniem.
W miarę prowadzenia rozmowy, czy raczej kłótni, obsługa sklepu skupiała na mnie swój wielooki wzrok i wielouchy słuch... A ja coraz bardziej zła i czerwona ze wstydu za tę "telenowelę" i absurd utknięcia w telefonicznej kłótni przed gumowymi piszczałkami dla psów, podnosiłam głos jeszcze bardziej.  
- Bezużyteczna "klientka". 
- Wariatka kłócąca się w sklepie zoologicznym przed psimi zabawkami.
W głowie brzęczały mi te wyimaginowane opinie o mnie samej. Pewnie to właśnie myślała wielooka i wieloucha obsługa, z lasem rąk, które zwisały pezproduktywnie nad kasą w rozczarowaniu, że tym razem na ekranie komputera nie pojawią się magiczne cyferki, dzwonek przyjętej gotówki nie zabrzęczy zyskiem dla pracodawcy i nie będzie uśmiechu nr 5.
Wyszłam ze sklepu bez smyczy, pożegnana z ulgą przez obsługę, która z zażenowaniem stała nad kasą oddzielona ode mnie niewidzialną ścianą mojej bezpardonowej prywaty. Mojej osobistej kłótni. Mojego związkowego kalectwa i niehigienicznego w swej intymności ulokowanej "na sklepie" dramatu.
....
Nie poddałam się. Uczynię jednak coś produktywnego. Dla siebie. Bo nie mogę czuć się teraz jak podwójnie zmokły pies. Oblany poczuciem winy jeszcze w zaciszu domowym, a następnie wstydem tej niepowstrzymanej paplaniny nieporozumień przed obsługą zoo-sklepu.
....
Chodzę między półkami supermarketu i przeglądam ubranka dla córki. Może to? Może to będzie coś pozytywnego? Przecież to dla dziecka... Co z tego, że kupiłam w tym miesiącu całą walizeczkę takich ubranek... ? ... Czuję bezsens tej krzątaniny... 

Patrzę na biustonosze po 9,99 - tanio. Przyda się. W końcu chciałam kupić sobie nowy biustonosz. Szary w prawdzie, a ten jest koloru pudrowy róż, ale co z tego?... Miotam się... 

Chce mi się płakać... Przecież to kompulsja jakaś... i nic nie da. Nie sprawi, że poczuję się lepiej.

W końcu kupuję szczoteczki do zębów - to się przyda. Muszę już swoją szczotkę zmienić. On też. Drobiazg. Dla domu. Dla nas.

....
Czuję się zagubiona i zmęczona. Słowa niby same plotą się do sprzeczki, do kłótni. Zamiast układać się w jakiś wiersz porozumienia, tokiem dziwnym, schematem nieukojeń, plączą się w węzeł gordyjski... I tęskno nam do siebie i żal, że znów te wyciągnięte do siebie ręce zaczęły się kłóć ukrytymi pod paznokciami szpilami.
....

Myślę, jak ułożyć się lepiej. Jak to życie poprowadzić. Myślę, że muszę zacząć od czegoś dobrego.

Piszę do Niego wiadomość. 
(Boję się, że kolejny telefon zamieniłby nas znów w dwie maski tragiczne, wrzeszczące na siebie jakieś dawno zapomniane zdania, w niezrozumiałych dla siebie językach.)
Piszę, że jest dobry, że jest przystojny, że się gubimy, ale, że jest dobrym człowiekiem. Mam nadzieję, że to pomoże zacząć do nowa.... Przynajmniej dziś.

A dla siebie?
Dla siebie jadę zjeść obiad do knajpki, w której dzień wcześniej bardzo miło mnie przyjęto i miałam okazję wypić tam przepyszne wytrawne wino w kolorze krwi.
....
 
Dziś nie jest tam tak miło jak wczoraj. Ale nie poddaję się. Zasiadam do stolika (i to zwolnił się ten stolik, przy którym chciałam usiąść od początku). Zamawiam z uśmiechem to samo wino i danie obiadowe, którego odmówiłam sobie wczoraj. Wino piję jednak z poczuciem, że może to nie jest najlepszy pomysł, bo za 1,5 godziny będę prowadzić samochód. Obiad jakoś szybko znika z talerza, i nie mam co ze sobą zrobić. Ale co tam! Nie poddam się. Uśmiechnę do kelnerki. Porozmawiam chwilę o winie. Wytworzę troszkę dobrej atmosfery... Bo dzisiaj rano się pogubiłam i krzyczałam. Przy moim małym ośmiomiesięcznym dziecku. Bo krzyczeliśmy oboje. Bo mam niesmak w ustach i pyszne wino, i "wyszukane" danie nie smakuje wcale a wcale. I uśmiecham się do całej obsługi. Zagajam. Radzę, jak poprawić smak dania. Chwalę. Zostawiam większy napiwek niż dzień wcześniej...

Cały czas czuję, że ta poranna kość niezgody stoi mi w gardle i krztusi moje próby wzięcia głębokiego oddechu.

Idę do kina! Czuję, że to będzie film dla mnie. "Sierpień w hrabstwie Osage".




Nie pomyliłam się. W kinie kość trochę zmiękła i mogłam ją wypluć. Przynajmniej częściowo.

Film przyniósł mi parę momentów wzruszeń. Gdy najstarsza córka biegnie za matką w polu, woła ją jak mała dziewczynka, która nie nadąża za rodzicem, bo nie umie tak szybko przebierać niezgrabnymi jeszcze, krótkimi nóżkami... Chciało mi się płakać... Jedna kobieta z nieudanym życiem biegnie za drugą, starszą, zgorzkniałą, której niełatwe życie właściwie się kończy... Córka wołająca za mamą "Poczekaj!". Mamą, której słowa bolą do bólu, i z którą jest się uwikłaną w niewypowiedzianą złość, i płaci się za to ogromną cenę nieudanego życia, bo powieliło się jej historię (przynajmniej do pewnego momentu).
Drugi króciutki, ale oczyszczający moment - rozmowa bohaterki z byłym mężem. Jego słowa, że jest dobra, żarliwa, ale jednocześnie surowa i zimna. Gdzieś to słyszałam... 

Gdzieś też już widziałam taki bieg dorosłej córki za trudną matką... Gdzieś to już czułam, i czuję nadal.

Pewnie ten film pozostawiłby zupełnie inne oddźwięki we mnie, gdybym zobaczyła go w zupełnie innym momencie mojego życia, ale teraz... ?... Teraz był idealnym komentarzem do dnia dzisiejszego. Był troszkę zakolorowanym i przerysowanym w inne twarze lustrem. Był odbiciem tych słów wzajemnie pogubionych i roztrwonionych w złości dzisiejszego poranka.
Dobrze się skończył.

....
Mam nadzieję, że ten dzień też skończy się dla mnie dobrze. Dla nas. Dla mnie i dla Niego.
....

Oliwka śpi. Oby jej sny były bezpieczne i dobre. Oby nigdy nie biegła za mną, jak ja za swoją mamą, jak bohaterka filmu za swoją. Jedna mała dziewczynka w ciele czterdziestoparoletniej kobiety za drugą małą osiemdziesięcioparoletnią dziewczynką. Obie zagubione. Znające tylko tę dziwną pogoń i złość wzajemną.

....

Jeszcze jest czas, aby układać słowa w dwuwiersze. Jest jeszcze czas, by wypluć z gardła kość niezgody. Jeszcze możemy przestać biegać w kółko po niedorobionych schematach. I podać sobie dłonie. Nawet jeśli pod paznokciami nadal bolą szpilki wzajemnych pretensji.

PS - Ostatnio trafiłam na fajne słowa Miłosza: "Możliwe najgorsze wychowanie seksualne: tabu narzucone przez Kościół katolicki plus literatura romantyczna śrubująca miłość na nierealne wyżyny plus sprośny język rówieśników." Dla mnie tę kombinację można rozciągnąć na wychowanie emocjonalne ogólem. Tylko dodałabym jeszcze nieukojone schematy niedorosłych rodziców i brak odpowiednich autorytetów w bliskości. Tylko tyle. Prosta receptura, prawda? I jak trudno jest ją wykorzystać do bycia lepszym. Ale próbujemy!

Próbujmy.