niedziela, 14 września 2014

Czuwanie....

...

Śpię z zagryzionymi wargami.
Moje ciało uczy się gramatyki napięć
Między słowami.
Bolą sztywne mięśnie serca,
                                                   
Których nie umiesz rozmasować
Lękając się rozmowy.

Ślubuję Ci milczenie między słowami.
Ślubuję Ci rozczarowania tych magicznych sztuczek,
Które stosujemy by przetrwać
W nieporozumieniu.
Ślubuję Ci dotyk po pobudzenie -
Obudzenie z projekcji,
Które światłem oślepiają
Realne spojrzenie na niewinność
rzeczy i gestów...

Śpij teraz spokojnie - ja
niczym czujny pies z zaciśniętymi szczękami
na twoich ostrych słowach
wykrwawiam swoje i twoje przemilczenie...


15.09.2014

wtorek, 18 marca 2014

Próbujmy...

Weszłam do sklepu zoologicznego z mdłym zamiarem kupienia smyczy dla psa. Obecna jest już zużyta. Rwie się na strzępy. To miało być coś konstruktywnego. Takie małe działanie naprawcze w zastępstwie tego uczucia, że znów nie wyszło.
I zadzwonił telefon. Odebrałam. Rozmowa od dobrych chęci, z wolna, zaczęła ześlizgiwać się od słowa do słowa w kolejną czarną dziurę kłótni.
Po sklepie przechodziła bezczynna obsługa, której przedstawiciel najpierw ochoczo podszedł do mnie oferując swoją pomoc w wyborze akcesoriów dla pupila, ale oddalił się zniechęcony moim odmownym podziękowaniem.
W miarę prowadzenia rozmowy, czy raczej kłótni, obsługa sklepu skupiała na mnie swój wielooki wzrok i wielouchy słuch... A ja coraz bardziej zła i czerwona ze wstydu za tę "telenowelę" i absurd utknięcia w telefonicznej kłótni przed gumowymi piszczałkami dla psów, podnosiłam głos jeszcze bardziej.  
- Bezużyteczna "klientka". 
- Wariatka kłócąca się w sklepie zoologicznym przed psimi zabawkami.
W głowie brzęczały mi te wyimaginowane opinie o mnie samej. Pewnie to właśnie myślała wielooka i wieloucha obsługa, z lasem rąk, które zwisały pezproduktywnie nad kasą w rozczarowaniu, że tym razem na ekranie komputera nie pojawią się magiczne cyferki, dzwonek przyjętej gotówki nie zabrzęczy zyskiem dla pracodawcy i nie będzie uśmiechu nr 5.
Wyszłam ze sklepu bez smyczy, pożegnana z ulgą przez obsługę, która z zażenowaniem stała nad kasą oddzielona ode mnie niewidzialną ścianą mojej bezpardonowej prywaty. Mojej osobistej kłótni. Mojego związkowego kalectwa i niehigienicznego w swej intymności ulokowanej "na sklepie" dramatu.
....
Nie poddałam się. Uczynię jednak coś produktywnego. Dla siebie. Bo nie mogę czuć się teraz jak podwójnie zmokły pies. Oblany poczuciem winy jeszcze w zaciszu domowym, a następnie wstydem tej niepowstrzymanej paplaniny nieporozumień przed obsługą zoo-sklepu.
....
Chodzę między półkami supermarketu i przeglądam ubranka dla córki. Może to? Może to będzie coś pozytywnego? Przecież to dla dziecka... Co z tego, że kupiłam w tym miesiącu całą walizeczkę takich ubranek... ? ... Czuję bezsens tej krzątaniny... 

Patrzę na biustonosze po 9,99 - tanio. Przyda się. W końcu chciałam kupić sobie nowy biustonosz. Szary w prawdzie, a ten jest koloru pudrowy róż, ale co z tego?... Miotam się... 

Chce mi się płakać... Przecież to kompulsja jakaś... i nic nie da. Nie sprawi, że poczuję się lepiej.

W końcu kupuję szczoteczki do zębów - to się przyda. Muszę już swoją szczotkę zmienić. On też. Drobiazg. Dla domu. Dla nas.

....
Czuję się zagubiona i zmęczona. Słowa niby same plotą się do sprzeczki, do kłótni. Zamiast układać się w jakiś wiersz porozumienia, tokiem dziwnym, schematem nieukojeń, plączą się w węzeł gordyjski... I tęskno nam do siebie i żal, że znów te wyciągnięte do siebie ręce zaczęły się kłóć ukrytymi pod paznokciami szpilami.
....

Myślę, jak ułożyć się lepiej. Jak to życie poprowadzić. Myślę, że muszę zacząć od czegoś dobrego.

Piszę do Niego wiadomość. 
(Boję się, że kolejny telefon zamieniłby nas znów w dwie maski tragiczne, wrzeszczące na siebie jakieś dawno zapomniane zdania, w niezrozumiałych dla siebie językach.)
Piszę, że jest dobry, że jest przystojny, że się gubimy, ale, że jest dobrym człowiekiem. Mam nadzieję, że to pomoże zacząć do nowa.... Przynajmniej dziś.

A dla siebie?
Dla siebie jadę zjeść obiad do knajpki, w której dzień wcześniej bardzo miło mnie przyjęto i miałam okazję wypić tam przepyszne wytrawne wino w kolorze krwi.
....
 
Dziś nie jest tam tak miło jak wczoraj. Ale nie poddaję się. Zasiadam do stolika (i to zwolnił się ten stolik, przy którym chciałam usiąść od początku). Zamawiam z uśmiechem to samo wino i danie obiadowe, którego odmówiłam sobie wczoraj. Wino piję jednak z poczuciem, że może to nie jest najlepszy pomysł, bo za 1,5 godziny będę prowadzić samochód. Obiad jakoś szybko znika z talerza, i nie mam co ze sobą zrobić. Ale co tam! Nie poddam się. Uśmiechnę do kelnerki. Porozmawiam chwilę o winie. Wytworzę troszkę dobrej atmosfery... Bo dzisiaj rano się pogubiłam i krzyczałam. Przy moim małym ośmiomiesięcznym dziecku. Bo krzyczeliśmy oboje. Bo mam niesmak w ustach i pyszne wino, i "wyszukane" danie nie smakuje wcale a wcale. I uśmiecham się do całej obsługi. Zagajam. Radzę, jak poprawić smak dania. Chwalę. Zostawiam większy napiwek niż dzień wcześniej...

Cały czas czuję, że ta poranna kość niezgody stoi mi w gardle i krztusi moje próby wzięcia głębokiego oddechu.

Idę do kina! Czuję, że to będzie film dla mnie. "Sierpień w hrabstwie Osage".




Nie pomyliłam się. W kinie kość trochę zmiękła i mogłam ją wypluć. Przynajmniej częściowo.

Film przyniósł mi parę momentów wzruszeń. Gdy najstarsza córka biegnie za matką w polu, woła ją jak mała dziewczynka, która nie nadąża za rodzicem, bo nie umie tak szybko przebierać niezgrabnymi jeszcze, krótkimi nóżkami... Chciało mi się płakać... Jedna kobieta z nieudanym życiem biegnie za drugą, starszą, zgorzkniałą, której niełatwe życie właściwie się kończy... Córka wołająca za mamą "Poczekaj!". Mamą, której słowa bolą do bólu, i z którą jest się uwikłaną w niewypowiedzianą złość, i płaci się za to ogromną cenę nieudanego życia, bo powieliło się jej historię (przynajmniej do pewnego momentu).
Drugi króciutki, ale oczyszczający moment - rozmowa bohaterki z byłym mężem. Jego słowa, że jest dobra, żarliwa, ale jednocześnie surowa i zimna. Gdzieś to słyszałam... 

Gdzieś też już widziałam taki bieg dorosłej córki za trudną matką... Gdzieś to już czułam, i czuję nadal.

Pewnie ten film pozostawiłby zupełnie inne oddźwięki we mnie, gdybym zobaczyła go w zupełnie innym momencie mojego życia, ale teraz... ?... Teraz był idealnym komentarzem do dnia dzisiejszego. Był troszkę zakolorowanym i przerysowanym w inne twarze lustrem. Był odbiciem tych słów wzajemnie pogubionych i roztrwonionych w złości dzisiejszego poranka.
Dobrze się skończył.

....
Mam nadzieję, że ten dzień też skończy się dla mnie dobrze. Dla nas. Dla mnie i dla Niego.
....

Oliwka śpi. Oby jej sny były bezpieczne i dobre. Oby nigdy nie biegła za mną, jak ja za swoją mamą, jak bohaterka filmu za swoją. Jedna mała dziewczynka w ciele czterdziestoparoletniej kobiety za drugą małą osiemdziesięcioparoletnią dziewczynką. Obie zagubione. Znające tylko tę dziwną pogoń i złość wzajemną.

....

Jeszcze jest czas, aby układać słowa w dwuwiersze. Jest jeszcze czas, by wypluć z gardła kość niezgody. Jeszcze możemy przestać biegać w kółko po niedorobionych schematach. I podać sobie dłonie. Nawet jeśli pod paznokciami nadal bolą szpilki wzajemnych pretensji.

PS - Ostatnio trafiłam na fajne słowa Miłosza: "Możliwe najgorsze wychowanie seksualne: tabu narzucone przez Kościół katolicki plus literatura romantyczna śrubująca miłość na nierealne wyżyny plus sprośny język rówieśników." Dla mnie tę kombinację można rozciągnąć na wychowanie emocjonalne ogólem. Tylko dodałabym jeszcze nieukojone schematy niedorosłych rodziców i brak odpowiednich autorytetów w bliskości. Tylko tyle. Prosta receptura, prawda? I jak trudno jest ją wykorzystać do bycia lepszym. Ale próbujemy!

Próbujmy.

piątek, 21 lutego 2014

Kwaśny smak uczuć.

Śpi. – wyszeptała do siebie z zadowoleniem. – Wreszcie śpi.

Teraz miała chwilę. Włączyła telewizor i stojąc przy blacie kuchennym zaczęła kroić te 20 cytryn, które kupiła podczas porannego spaceru.
Płaskie jaskrawo świecące pudło nadawało relację z zamieszek, które trwały już od kilku dni. Patrzyła na to z poczuciem rosnącego absurdu: ona tutaj, w bezpiecznych czterech ścianach własnego M4, w centrum neonowego miasta, oddalona o kilka tysięcy kilometrów, nocą, kroi właśnie 20 cytryn w cienkie plasterki, które wkrótce wrzuci do wanny w swojej przytulnej łazience… 

Za ścianą w płytkim jeszcze śnie unosi się i opada pierś jednej z najbliższych jej osób. 

Ona tutaj kroi cytrynę po cytrynie, plasterek po plasterku, a tam – stosy palących się opon, odliczanie ofiar, pogłoski o prowokatorach, snajperach… i dyskusje o geopolitycznych strategiach państw ościennych wobec toczącego się konfliktu.

Tylko przypadek decydował o tym, że jest teraz TU, a nie TAM. Jakieś kosmiczne domino kiedyś przewróciło się właśnie TAK, a nie INACZEJ, i oto jej życie biegnie właśnie w tych cichych czterech ścianach nad plasterkami soczystej żółtej cytryny, a nie na barykadach w kraju jej rodziców i dziadków. Gdyby, ktoś ją zapytał: „Jak to się stało, że jesteś tutaj, a Twoja rodzina tam?”, powiedziałaby tylko: „Tak się złożyło.” – i byłaby to prawda. Nie jakaś niechęć do rozwodzenia się nad swoim losem i jego meandrami, nie wrodzona jej lapidarność. Raczej precyzja w nazywaniu rzeczy. Filozoficzno-ontologiczne przekonanie, że właśnie od tego, jak coś zupełnie przypadkowego „się złoży”, zależy jej życie.

Absurd – pomyślała, ale była z tym absurdem pogodzona.

Jedyne, co mogła uczynić, to właśnie znaleźć w sobie na to zgodę – przyzwolenie dla rzeczy, które biegły w jej życiu nieraz tak skrajnymi i nieprzewidywalnymi torami. Być otwartą na każdą rozwidlającą się ścieżkę, bo miała wpływ tylko na wybór, którego dokona idąc tą, a nie inną drogą, bez wiedzy, gdzie kolejne kroki ją zaprowadzą. Kontrolowała tylko akt wyboru. I jeszcze własne reakcje na to, co na obranej ścieżce napotka.

Wiedziała, że jej rodzinie przynosi ulgę myśl, że ona jest tu – bezpieczna. Zerkała na emitowane w kółko nagrania scen walki protestujących z policją. Wiedziała, że jednocześnie obok ulgi jej bliscy TAM czują strach. Tak samo jak Ci, którzy z komórką w ręku biegali pomiędzy rannymi i dokumentowali. Czuła się dłużna wobec ich wszystkich. Absurdalnie winna, że nie ma jej wśród nich. 

A za ścianą miarowo podnosiła się i opadała pierś jednej z najbliższych jej osób…

Nóż rozciął żółtą porowatą skórkę i cicho stuknął o drewnianą deskę. Ostatni plasterek osunął się na blat stołu. Polizała palec. Był kwaśny od soku krojonych cytryn. Teraz przyszedł czas, by wyłączyć telewizor, pożegnać bliskich, którzy są TAM. Odetchnąć i wypuścić na chwilę z ciężkich piersi to poczucie winy. Bo przecież tylko przypadek zadecydował o tym, że ona jest TU, a oni TAM, wśród społecznej zawieruchy.

Zebrała wszystkie plasterki z 20 cytryn w dużą miskę. W łazience niedbale upięła długie, gładkie włosy, roniąc kilka kosmków, które spełzły wzdłuż karku. Misa czekała przy wannie, którą napełniła wodą. Wrzuciła do niej plastry cytryny. Podkoszulkę i majtki rzuciła na podłogę. Dzisiaj nie miała ochoty na pedantyczną dbałość o miejsce przedmiotów w jej otoczeniu. Stopą sprawdziła temperaturę wody, po czym zanurzyła się w cytrynowej kąpieli.

Niedbale spięte włosy wolno rozpłynęły się w ciemną aureolę wokół jej twarzy. Całe ciało, aż po brodę, otuliła ciepła ciecz, na powierzchni której unosiły się żółte plastry. Podkuliła nogi i opuściła się jeszcze niżej, aby poziom wody sięgał ust, okalając granice twarzy. Zamknęła oczy i zanurzyła się cała. Plasterki cytryny przesunęły się po powierzchni obruszonej wody zasłaniając jej sylwetkę. Pod wodą nie słyszała niczego więcej oprócz bicia swojego serca. Rytm krwi uspokajał się. Ta chwila rozciągała się w czasie. Serce biło coraz spokojniej. Było cicho. Ciszej…


by Lee Price



Aż zabrakło jej tchu. Wynurzyła się. Rozchyliła usta i posmakowała kąpieli. Woda była kwaśna.
Dobrze – pomyślała.


Położyła się obok niego. Czuła na skórze przyjemny chłód pościeli. Przez chwilę obserwowała jak unosi się i opada w sennym oddechu jego pierś. Był zmęczony. Delikatnie pogłaskała go po skroni. Nie obudził się. Po suficie ich sypialni przepełzł cicho rudy promień. To jakiś spóźniony samochód przejechał pod ich otwartym oknem. Słuchała oddalającego się szumu opon biegnących po mokrym asfalcie. Jeszcze dalej, jakby zza zasłony bliższych dźwięków śniącego miasta, słychać było stukot nocnego tramwaju i pojedyncze  stuk-puk kobiecych obcasów. Wciągnęła powietrze mocno w płuca. Było rześkie po minionej burzy. Czuła ulgę, że duchota dnia znalazła swój koniec właśnie w wieczornej burzy, która odświeżyła miejskie powietrze i wystudziła nagrzane trotuary. Letnia noc panoszyła się w ich sypialni korzystając z zaproszenia, którym milczało otwarte na ulicę okno.

Przysunęła się bliżej, nadstawiła to miejsce, gdzie szyja przechodzi w szczyt ramienia i szepnęła w jego ucho: „ugryź”. Leniwie, przez sen, uczynił to, o co go poprosiła. Skrzywił się i otworzył oczy. Spojrzał na nią.
- Jesteś kwaśna – powiedział i przyciągnął ją do siebie, by spróbować jej ponownie. – aż gorzka…

Teraz – pomyślała – jestem na miejscu. 

W ten sposób dała mu poczuć to, czego ona doświadczała przez te ostatnie dni. Przyjemny smak jego bezpiecznej codzienności, dziś skwaśniał. Miejscami aż do goryczy. 

Życie tylko w pewnych meandrach bywa słodko-gorzkie, miesza smaki w ustach. I właśnie od paru dni jej podniebienie wyczuwało w miłych, codziennych rytuałach tę miejscową kwasotę. Tę winę wobec tamtych.

A on smakował jej rozstrojone uczucia pieszcząc namiętnie jej kwaśną skórę.

Jutro może będą czereśnie – pomyślała.

….
 
A TAM, nad zamarłą ulicą czarny dym i smród gumy unosił się ze spalonych opon.  Powoli dniało.



AFP PHOTO: BULENT KILIC