sobota, 2 kwietnia 2011

Czuliśmy obecność....

„Czuliśmy obecność, lecz miała ona jakąś rozcieńczoną postać.”

Miedzy nami, gdzieś w przestrzeni naszych palców, był strach... Taki podskórny, że coś w nas nie zasługuje na dotyk, na ciepło. Wzrok błąkał się po tym wszystkim: po ruchach ramion, otwartych ustach, które zapraszały do wewnątrz, napiętych udach, po mojej i twojej piersi, jakby chcąc utwierdzić widok na dnie naszego spojrzenia. Tylko nie patrzyliśmy sobie w oczy. Nie były dokarmione wiarą, że można. Oddychaliśmy wolno, bezpiecznie, oszczędnie. Drżenie, które mogłoby mówić za nas, było stłumione, wciśnięte na samo dno cofniętego ciała. Unosiliśmy się nad nigdypłonącą pościelą jak dwa embriony. Bez pełnego kośćca, bez kręgosłupa, bez wykształconej postaci, która pozwalałaby nam na skończone gesty. Naprawdę nie było tam ciebie, ani nie było mnie; nie nadaliśmy sobie znaczenia, które wywiodłoby nas z rozpłynięcia, z otaczającej przestrzeni, do czegoś więcej niż samotność, niż chęć nakarmienia. Zajęci własnym nieodciętym łożyskiem załamanych uczuć, właściwie byliśmy tam sami. Degradowaliśmy swoje pożądanie do nijakości. „Pragnę” było uzupełniane przez cyniczny grymas - śmiech, który odbierał słowom powagę obietnicy albo przyrzeczenia... to brzmiało jak „pjagnę” jakichś nieurosłych istot, zafiksowanych dzieci. Wrośnięci we własny lęk, snuliśmy - każde z osobna - kokony asekuracji. Nie dotykać - to nie musieć czuć; nie być dotykanym - to nie być narażonym na ból. Ale dłonie i tak zagarniały pod siebie miękkość drugiego ciała. Profani, spoceni od strachu, bez zaufania w ciepło swoje i czyjeś, podnieceni śliską pieszczotą. Czy wyłączasz świadomość? Tak, wyłączam świadomość. Czy zamykasz czucie? Tak, zamykam czucie. Czy tłumisz słabość wygłodnienia? Tak... Pozór naszej siły, samowystarczalności uwodził nasze niedokończenie i palił ukryte pragnienie ciepła wstydem. Letni, bez myśli, nie schodzimy po ścieżkach naszych żył do samego dna, gdzie skrycie karmimy naszą bękarcią potrzebę bycia i kochania. Samokastrujący swoje ciało. Poprzycinaliśmy języki pragnień. Wydłubaliśmy oczy naszym uczuciom, by nie zauważały w swojej wędrówce po tętnicach, że w każdym ich wirażu zebrały się osady chwil, gdy skuleni na łóżku płakaliśmy za ogrzewczym dotykiem i słowem. Chcesz, opowiem ci bajkę, jak będzie po wszystkim, abyś lepiej usnął. Ty mi też opowiesz. Zalepimy się wzajemnie papką neutralnych słów. Chcesz? Nasza obecność też będzie bajką. Powiedz... Chcesz, zatańczę przed tobą, ale nie jak kobieta, zatańczę dzieckiem. Chcesz, powiem o swoich lękach... ale nie wprost: poprzemycam między wierszami, z greckim uśmiechem; tak, żebyś miał możliwość nieusłyszenia, pominięcia. Chcesz, powiem, że jestem wygłodniała, ale poproszę o słodkie słówko. Chcesz, powiem, że tęsknię i pragnę, a potem dodam: „Co ja pieprzę?!”. Tak będziemy uzupełniać nasze skorupy. Tak będziemy zawiązywać w kokon nasze dłonie do zsinienia... Nie. Powiedz, że nie chcesz!